REJS W CIEŚNINY DUŃSKIE 2002

    Kolejnym rejsem był rejs w Cieśniny Duńskie.
Tym razem w skład załogi mieli wejść:
    Gdy przyjechałem do Szczecina 2 lipca, na miejscu już była większość załogi. Brakowało tylko Yody, on miał do nas dołączyć następnego dnia, już po drodze. Jeszcze przed moim przybyciem Jacek z pomocą reszty zorganizował zaopatrzenie na cały rejs. Był wieczór. Ruszyć mieliśmy rano.

    O godzinie ósmej uruchomiliśmy silnik. Początek był dość typowy - przynajmniej jak dla mnie. Pierwszym przystankiem była Trzebież. Tankowanie paliwa i odprawa graniczna. Kwadrans przed piętnastą przekroczyliśmy granicę niemiecką. W Ueckermunde znaleźliśmy późnym się popołudniem. Yoda już czekał na nas na kei. Potem się zaczęliśmy integrować.

ZŁE DOBREGO POCZĄTKI

    Z Ueckermunde wyszliśmy o ósmej rano. Po dłuższym czasie płynięcia, okazało się, że musieliśmy wrócić do portu. Ponownie wypłynęliśmy o wpół do dwunastej. Potem zmierzaliśmy dalej wodami wewnętrznymi na północny zachód. Dzień zakończylismy w Kroeslinie. Stamtąd wyszliśmy na akwen Greifswalder Boden. Popłynęliśmy na wyspę Ruden. Potem skierowaliśmy się na Greifswalder Oie. Po wejściu w główki portu okazało się, że jedyne czynne miejsce postojowe to stanowisko statku ratowniczego - tam nie mogliśmy stanąć. Zawiedzeni ruszyliśmy w kierunku Sassnitz. Dotarliśmy tam w środku nocy.

    Z Sassnitz wyszliśmy dopiero po południu. Żadna strata. Po wyjścu za główki staliśmy z niemal zwisającymi żaglami. Do wpół do czwartej rano dobrnęliśmy do trawersu latarni Arkona. Wiatr powoli zaczynał się ruszać. Wczesnym popołudniem zawitaliśmy do Klintholmu. Zjedliśmy spokojnie obiad i ruszyliśmy dalej. Zaraz po północy weszliśmy do Stubekobing, ale tam też nie staliśmy długo. O siódmej już stawialiśmy żagle. Wiatr zrobił się korzystny i w bardzo przyjaznej ilości. Na pokładzie sielanka. Na obiad coś co musi się zdarzyć przynajmniej raz na każdym rejsie - placki ziemniaczane. Wieczorem zawinęliśmy do Kerteminde.

KERTEMINDE

    Rano przy śniadaniu któryś z kolegów opowiedział mi pewne zdarzenie. Otóż, gdy poprzedniego wieczora szedłem zapłacić za postój, moich wspaniałych załogantów zagadął ktoś ze stojącej obok łódki. Wywiązała się rozmowa. Oczywiście sąsiedzi pytali skąd przypłyneliśmy. Tu niestety nastąpiła konsternacja. Po dłuższej chwili gorączkowego studiowania mapy, coś odpowiedzieli. Usłyszawszy te opowieść postanowiłem przeprowadzić szkolenie. Tak jak siedzieliśmy przy stole, kazałem każdemu po kilka razy powtarzać nazwę portu, w którym staliśmy. "Kerteminde","Kerteminde". Powtórzyliśmy to też kilka razy chórem. Zaraz po śniadaniu wyszliśmy z portu. Wiało bardzo przyjemnie, 4B z korzystnego kierunku. Do popołudnia rozwiało się jeszcze bardziej, "Dobry" frunął baksztagiem. Przez dłuższy czas GPS pokazywał prędkość powyżej 7 węzłów, maksymalnie 8,1 (w teorii to się nie miało prawa zdarzyć).

    Późnym wieczorem dotarliśmy do Arhus. W porcie sporo miejsca, ale dla małych łódek. Mieliśmy problem by znaleźć miejsce o szerokości conajmniej 3,70m. Pomógł nam jakiś starszy Duńczyk. Stanęliśmy, zaraz obok jego jachtu. Wypadało zejść i zamienić kilka słów. Reszta załogi ustawiła się na burcie przysłuchując się rozmowie. Niestety, pan ów nie władał językiem angielskim. Zapytał tylko "von ? zu?", czyli że skąd płyniemy. Chcąc odpowiedzieć wydusiłem z siebie tylko "Ke...., Ke....". Reakcja załogi była spontaniczna i natychmiastowa: "KERTEMINDE !!!". Pan Duńczyk nieco się speszył, ale skończyło się śmiechem.

TAM, GDZIE NAWET DZIOBU NIE WIDAĆ

    Następnego dnia ruszyliśmy dalej, na południowy zachód w kierunku otwartego morza. Wiatr znów korzystny. Wieczorem jednak pogoda wyraźnie zaczynała się pogarszać. Przed 22 zrzuciliśmy żagle.Wkrótce zaczęło lać i rozwiało się. Zdecydowaliśmy się wejść do pobliskiego Ebeltoft. Aby się tam dostać trzeba było pokonać zatoczkę, liczącą około sześciu mil. Staraliśmy się znaleźć w porcie jak najszybciej. Jednak w połowie drogi widzialność drastycznie spadła - Jacek, który stał przy sterze, twierdzi, że chwilami nie widział nawet dziobu - wobec czego doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie odczekać na wodzie, niż przy braku widoczności wchodzić do portu. Ostatecznie w Ebeltoft stanęliśmy po północy.

    Do rana rozwiało się już na serio. O wyjściu nie było mowy. Pierwsi odważni wychodzili dopiero późnym wieczorem. My zdecydowaliśmy się zaczekać. Główki minęliśmy o świcie. Wreszcie po długim postoju mogliśmy postawić żagle. Skierowaliśmy się na Laeso, niewielką duńską wyspę. Dotarliśmy tam po siedemnastej, krótkie zwiedzanie i płyniemy dalej. Noc spędziliśmy w morzu. Wcześnie rano dotarliśmy do Osterby, leżącego na wyspie Laeso. Niestety nie było tam miesjca dla nas, więc stanęliśmy przy stacji benzynowej. Niestety już po dwóch godzinach na pokład władowały się jakieś potworne buciory, na ich końcu znajdował się "pompiarz", wyrażał się dość jasno, choć nie koniecznie po angielsku. Ruszyliśmy więc dalej. Kierunek Skagen.

    Czas był najwyższy, by znaleźć wreszcie miejsce, gdzie możnaby spokojnie stanąć, nie przejmując się, że komuś będziemy zawadzać. Po wejściu do Skagen, nie zanosiło się na to. Było sobotnie popoułdnie. Jachty stały przy wszystkich kejach. A my byliśmy jednym z dwudziestu jachtów, które właśnie weszły do portu z zamiarem postoju. Stanęliśmy alongside, jako dziewiąty jacht od kei. Zasady są takie, że zanim jeden dobrze przycumuje, to już dwóch następnych stoi przy jego burcie. Ale tylko my wyglądaliśmy na zaszokowanych, reszta chyba dobrze znała lokalne zwyczaje. Dotarcie z jachtu na keję trwało dobre dziesięć minut. Zastanawiało mnie co ma zrobić ktoś stojący przy samej kei, chcący odpłynąć.

    Odpowiedź przyszła rano. Przed dziesiątą nagle wszystkie jachty zaczęły wychodzić - siłą rzeczy my też. Kolejnym wyzwaniem, było zatrzymanie się przy kei, gdzie można było zatankować wodę. Takich jak my było conajmniej tuzin. W końcu ruszyliśmy w morze. Wiatr i tym razem nie zawodził. Płynęliśmy dokładnie na wschód. Około północy znaleźliśmy sie w szwedzkich szkierach. Zaczął się nocny slalom między skalnymi wysepkami. Chyba zrobiło to spore wrażenie na mniej doświadczonej części załogi. O czwartej rano stanęliśmy w Goeteborgu.

GOETEBORG

    Chwilka na spanie i ruszyliśmy na podbój miasta.Do centrum był spory kawałek tramwajem. Na jacht dotarliśmy późnym wieczorem. Następnego dnia od rana zabraliśmy się do roboty. Na tapecie znalazło się łożysko wału. Próbowaliśmy je wymienić - bezskutecznie. Straciliśmy kilka godzin, bez efektu. Trzeba było zostawić stare. Wyszliśmy z portu wczesnym przedpołudniem. Przy manewrach uszkodziłem przednią lampę pozycyjną - nie pierwszy raz. Po chwili postawiliśmy żagle. Zachód słońca sprawił nam miłą niespodziankę, miało miejsce rzadkie zdarzenie. Ostatni promień zachodzącego słońca był zielony.W nocy weszliśmy do Varbergu. Od rana zaczęliśmy poszukiwania nowej lampy, bezskutecznie. Popłynęliśmy dalej z kloszem połatanym taśmą klejąca i papierem zabarwionym za pomocą czerwonego długopisu. Skierowaliśmy się dalej na południe. Celem miało być Roskilde. Tam byli znajomi. Postanowiłem zrobić im niespodziankę. Lecieliśmy z wiatrem. Około północy byliśmy u wejścia do Isefjordu. Zdecydowaliśmy się zatrzymać się w Hundested. Do Roskilde brakowało jeszcze około 25 mil.

    Od rana pogoda pod zdechłą żabą. Deszcz. Nikomu nie chciało się wystawiać nosa. W radiotelefonie usłyszałem rozmowę dwóch znajomych jachtów. W obawie, że możemy się minąć po drodze do Roskilde, odezwałem się. Zdziwienie było spore. Niedługo potem ruszyliśmy. Na miejscu byliśmy pod wieczór. Na kei znajome twarze. Wieczór w dobrym towarzystwie. Następnego dnia porządki i wyprawa do miasta. Wypłynęliśmy znów niezbyt wcześnie. Na otwartym morzu byliśmy dopiero wieczorem.

SUND

    Do Kyrkbaken, na wyspie Ven weszliśmy przed ósmą rano. Półtorej godzinki zwiedzania i płyniemy dalej. W południe znaleźliśmy się w marinie królewskiej, w Kopenhadze. Był już tam polski jacht "Jurand", spotkaliśmy go już rok wcześniej w Bergen. Reszta dnia to zwiedzanie miasta.

    Następnego dnia popłynęliśmy na wyspę Flakfort. To całkowicie sztuczna wyspa, na której znajdują się zabudowania obronne. Oczywiście nie omieszkaliśmy ich zeksplorować. Wieczorem ruszyliśmy w kierunku Limhamn, dotarliśmy tam po niespełna dwóch godzinach. Następny dzień spędziliśmy w porcie. Morze nie było łaskawe. W porcie z resztą też nie było ciekawie, deszcz. Wypłynęliśmy dopiero po półtorej doby postoju. Najpierw w kierunku kanału Falsterbo, a po jego przejściu na wschód, wzdłuż południowego wybrzeża Szwecji. Noc minęła spokojnie.

    Wczesnym rankiem przyszła gęsta mgła. Jeszcze przy słabej widzialności weszliśmy do Simrishamn. Zamiast skierować się do mariny, wpłynęliśmy do portu rybackigo. Był w samym centrum, a my chcieliśmy stanąć tylko na śniadanie. Na wejściu co prawda widniała tablica, że jachty płacą 260 koron - czyli dwa razy więcej niż w marinie - my się jednak nie przejęliśmy. Po zacumowaniu ruszyliśmy w poszukiwaniu piekarni. Potem zabraliśmy się za przygotowywanie posiłku. W pewnej chwili na pokładzie zjawił się chłopiec, chciał pobrać opłatę portową. Po próbie dyskusji odesłał mnie do szefa portu, który stał nieopodal na kei. Poszedłem więc do niego i starałem się wytłumaczyć, że my tylko na chwilę i takie tam. On stwierdził, że w jego porcie jachty, jeśli stoją dłużej niż godzinę, muszą płacić. Z pewnością siebie ruszyłem ręką by spojrzeć na zegarek. Zaskoczenie było spore, zegarek pokazywał, że do portu wpłynęliśmy dokładnie 60 minut wcześniej. Udało się jedynie wybłagać pięć minut, po czym skoczyłem na pokład i ruszyliśmy.

POWOLI W KIERUNKU DOMU

    Jeszcze przed wieczorem dotarliśmy do Nexo. Jak można się było spodziewać stało tam kilka polskich jachtów. Między innymi dobrze nam znany "Jurand". Z Nexo wyszliśmy po dobie, warunki nie pozwoliły by zrobić to wcześniej. Na morzu była spora fala. Po wyjściu zza osłony Bornholmu jeszcze wzrosła. Wiała regularna szóstka. Pierwszy raz w rejsie na twarzach załogi pojawiło się delikatne zazielenienie. Siedząc pod pokładem usłyszałem osobliwy dialog. Marcel do Yody: "Yoda będziesz rzygał?", na co Yoda odparł: "Pierw muszę pozmywać szklanki". Po czym zszedł pod pokład i zabrał się za zmywanie. Po chwili wybiegł na pokład. Niestety nie dobiegł do relingu i miał do posprzątania także pokład.

    Rankiem ujrzeliśmy polskie wybrzeże. Ze względu jednak na konieczność halsowania do Świnoujścia, dotarliśmy na miejsce po następnych osiemnastu godzinach. Przy kei GPK uciąłem ciekawą pogawędkę z celnikiem:
    - Dzień Dobry.
    - Dzień Dobry. A skąd płyniecie?
    - A z Nexo,
    - Kaziu, - rzekł zwracając się do WOPisty, któremu podał paszporty - pisz "Bornholm". A jakie to zakupy wieziecie?
    - A nic. - powiedziałem, początkowo w ogóle nie rozumiejąc o co pyta,
    - Gorzałki żadnej ?
    - Nie, nie mamy.
    - To jak? Będziemy sprawdzać? Wyciągać worki z żaglami o trzeciej rano?
    - Cóż, jak trzeba. Ale na prawdę nic.
    - No a piwko. Ile to macie piwa?
    - Też nie mamy.
    - No kur**, przepraszam, do jasnej cholery płyniecie z Dani i nie kupiliście piwa?!?
    - No nie. Mieliśmy trochę z Polski, ale już wypiliśmy.
    - No tak, - wyraźnie niezadowolony z mojej odpowiedzi - a dlaczego tylko polscy żeglarze przypływają o tej porze. Niemcy to najpóźniej o szesnastej. A jak o tej porze przypływa jacht to wiadomo, że polski. No bo wie pan, przyłożyłoby się główkę do poduszki. No! Ale co tam? Racja, to w końcu służba.
    - No wie pan - ciągnę, lekko już rozbawiony - my też chcieliśmy przypłynąć wcześniej, ale pogoda, rozumie pan.
    - A tak, tak. - podchwytuje temat celnik - Teraz to proszę pana te wiatry takie dziwne, raz to z prawej zawieje, raz to z lewej zawieje. A wie pan, ostatnio tam z niemieckiej strony - z okien budki celników widać prawie granicę niemiecką - to szła taka chumura. Ale wie pan taka wielka. I się tak kręciła. I się tak kotłowało. - tutaj celnik gestykuluje obiema rękami - Szesnaście lat służę na tej budce i czegoś takiego nie widziałem. I mówię do Kazia: "Kaziu będzie lało!!!" I wie pan co?
    - Taaak?
    - Rzeczywiście lało !!!

Na szczęście w tym momencie Kaziu skończył badać paszporty. Rozweselony wynurzeniami meteorologicznymi celnika wróciłem na jacht. Chwilę potem znaleźliśmy się przy kei, na Władysława IV.

    Rano ruszyliśmy już po raz ostatni. W Szczecinie byliśmy około siedemnastej. Pierwsze porządki, potem grill i piwo. Rano zerwaliśmy się o siódmej. Pierw wynieśliśmy bagaże. A potem cały jachtowy sprzęt wystawiliśmy na brzeg do suszenia i wietrzenia. Pod spodem specjalna grupa zajęła się sprzątaniem zęz. Robota z pełnym rozmachem. Do piętnastej wszystko było jak trzeba. Można więc było wracać do domu. Do zobaczenia......


Copyright by Andrzej Jaworski (c) 2000-2010